Polscy strażacy kończą misję ratunkową w Bejrucie

fot. PAP/Mateusz Marek

Polscy strażacy zakończyli w niedzielę działania poszukiwawczo-ratownicze w Bejrucie. Funkcjonariusze podsumowują je wraz z libańskimi służbami. Do kraju wrócą dziś  wieczorem; wyruszył po nich samolot z dodatkową pomocą dla stolicy Libanu.
W skład grupy strażaków weszło: 39 ratowników grup poszukiwawczych z Warszawy, Poznania, Łodzi, Nowego Sącza, czterech ratowników chemicznych oraz cztery psy. Grupą dowodził st. bryg. Mariusz Feltynowski, kierujący wcześniej działaniami ratowniczymi w czasie misji po trzęsieniach ziemi na Haiti i w Nepalu.

Razem ze strażakami poleciał 11-osobowy zespół medyczny z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. W jego skład weszli zarówno lekarze, jak i specjaliści ds. pomocy humanitarnej, którzy na miejscu zajmowali się m.in. oceną potrzeb i rozdziałem pomocy, w taki sposób, by trafiała ona do osób najbardziej potrzebujących.
Polska baza operacji ratowniczej usytuowana była w odległości 300 metrów od epicentrum wybuchu. W czwartek ratownicy dostali do dyspozycji strefę, w której mogli prowadzić działania operacyjne – nazwany roboczo „strefą J”  obszar obejmował cywilny sektor poza samym portem. Z mapy ilustrującej podział stref wynika, że polskim strażakom przydzielono największy z obszarów. Obok Polaków zgodę na tak zaawansowane działania otrzymali tylko Francuzi. Działania, które zaczęto od rozpoznania sytuacji z użyciem psów ratowniczych i sprzętu do lokalizacji, prowadzono w dwóch zespołach od piątku do niedzieli.
Międzynarodowy zespół ratowników odnalazł pod gruzami żywą dziewczynkę. Ratownikom udało się do niej dotrzeć w środę wieczorem. Oznacza to, że dziecko spędziło pod gruzami ponad dobę.
Niestety wciąż ponad 60 osób pozostaje zaginionych. Żona holenderskiego ambasadora w Libanie zmarła z powodu odniesionych obrażeń.
Eksplozja w porcie w Bejrucie była największą w historii Libanu. W jej wyniku zginęło 158 osób, a około sześciu tysięcy zostało rannych. Uszkodzona lub zniszczona jest połowa budynków w mieście, a straty w całym stołecznym regionie szacowane są na 10-15 miliardów dolarów.
Zniszczenie portu w stolicy dodatkowo ograniczyło dostęp do żywności dla ludności, która importuje 85% swoich surowców żywnościowych, w tym pszenicy. Ta ostatnia jest niezbędna do produkcji ciastek chlebowych, niezbędnych do każdego libańskiego posiłku, a obecnie sprzedawana jest po subsydiowanej cenie 2000 funtów libańskich (1,2 euro) za opakowanie 900 gramów.
Około 15 000 ton pszenicy, kukurydzy i jęczmienia przechowywanych w ogromnych 55-letnich silosach zostało wysadzonych przez eksplozję, a pobliski młyn został zniszczony. Zarówno piekarnie, jak i konsumenci obawiają się, że zniszczenie tych silosów o pojemności 120 000 ton może doprowadzić do ogromnego niedoboru pszenicy na rynku.
W centrum libańskiej stolicy w sobotę wybuchły gwałtowne protesty. Protestujący wtargnęli m.in. do ministerstwa spraw zagranicznych, domagając się ustąpienia i ukarania władz. W związku ze śledztwem aresztowano szesnastu funkcjonariuszy portu i organów celnych. Libańskie władze twierdzą, że magazyn eksplodował po pożarze.

Władze portowe, służby celne i niektóre służby bezpieczeństwa wiedziały o przechowywaniu tam niebezpiecznych chemikaliów, ale obwiniają się wzajemnie. Oprócz saletry amonowej prokurator wojskowy wspomniał o obecności innych „materiałów wysoce łatwopalnych”.