Wigilowie w starożytnym Rzymie - czyli pierwsza zawodowa jednostka straży pożarnej na świecie.

W miastach imperium rzymskiego – nabitych drewnianymi domami krytymi strzechą – pożary stanowiły największe możliwe zagrożenie. Do przypadków zaprószenia ognia dochodziło niemal codziennie. Starożytni Rzymianie nie byli jednak bezradni wobec niszczycielskiego żywiołu. Od pierwszych lat cesarstwa dysponowali wykwalifikowaną strażą pożarną!
Ulice w Rzymie były wąskie z powodu gęstej, najczęściej drewnianej  zabudowy. Wszyscy chcieli mieszkać za murami obronnymi miasta - nikt nie chciał ryzykować życia poza fortecą. Rzymianie ogrzewali swoje domy w zimowe wieczory dużymi rusztami, z których dym trafiał do otworów w suficie. Tylko w domach zamożnych obywateli biegły rurociągi z rocgorącym powietrzem. Ryzyko niekontrolowanego pożaru to również kuchnie z otwartymi paleniskami, a także system oświetlenia oparty na naczyniach i palnikach olejowych. O dziwo niemal nikt nie brał pod uwagę, że już pojedyncza, zabłąkana iskra, może doprowadzić do nieszczęścia! Przekonał się o tym poeta Horacy, żyjący w I wieku przed naszą erą. Właśnie zajadał się zdjętymi z rożna drozdami, podanymi mu w gospodzie w Beneventum, gdy od ognia zajął się dach przybytku.
Przez długi czas w sytuacji pożaru Rzymianie byli zdani tylko na siebie. Walka okazywała się bardzo nierówna: na niekorzyść uzbrojonych w wiadra mieszkańców (a dokładniej, ich niewolników) działały ciasna zabudowa, zamiłowanie do łatwopalnej oliwy z oliwek i brak bieżącej wody.Tę ostatnią donoszono z pobliskich fontann – niestety nie zawsze wystarczająco szybko, by zapobiec rozszerzaniu się ognia na kolejne domostwa. W ostateczności uciekano się do drastycznych metod. W ruch szły siekiery, za pomocą których demontowano położone najbliżej pożaru zabudowania. W ten sposób przynajmniej czasem udawało się zatrzymać śmiercionośny żar w jednym miejscu.
Pierwsze próby udzielenia zorganizowanej pomocy zagrożonym pożarami mieszkańcom podejmowano już w czasach republikańskich. Obowiązek ten spadł głównie na „nocnych urzędników” (tresviri nocturni), których zadaniem było czuwanie nad bezpieczeństwem miasta po zapadnięciu zmroku. Za obronę przeciwpożarową odpowiadali też inni oficjele, w tym edylowie. W praktyce sprowadzało się to do utrzymywania grup „państwowych” niewolników, których wysyłano tam, gdzie zaprószono ogień. Na miejscu wspomagali oni prywatną służbę z palących się domów. Skuteczność tego rozwiązania okazała się jednak niewielka.
W efekcie w Wiecznym Mieście pojawiła się w I wieku naszej ery szerzej zakrojona, prywatna inicjatywa przeciwpożarowa. Własną ekipę strażaków – złożoną, rzecz jasna, z niewolników – zorganizował Marek Licyniusz Krassus, jeden z najbogatszych ludzi swoich czasów… i to właśnie on jest uważany za ojca zorganizowanej Straży Pożarnej.
W przypadku „strażaków” Krassusa nie było jednak mowy o wspaniałomyślności czy poczuciu obywatelskiego obowiązku. Ludzie Krassusa ratowali… tylko te domy, których właściciele zgodzili się na to, by bogacz je od nich odkupił. Po bardzo korzystnej dla niego cenie.
Pierwsi zawodowi strażacy?
Na straż z prawdziwego zdarzenia Rzymianie musieli poczekać aż do początków cesarstwa. Przełom nastąpił po pożarze z 6 roku naszej ery. To wtedy Oktawian August powołał w stolicy do życia oddział tak zwanych wigilów (vigiles), czyli pierwszych znanych nam w historii strażaków. Ich grupy w nocy monitorowały ulice miasta, próbując wypatrzyć – i stłumić w zarodku – potencjalne zagrożenia. Nowa formacja miała charakter niemal wojskowy. Na czele każdej kohorty, obejmującej początkowo 500, a później nawet 1000 ludzi, stał trybun. Wigilowie rekrutowali się spośród wyzwoleńców. Specyfiką tych oddziałów był fakt przydzielenia po 4 lekarzy do każdej z kohort. Kohorty były większe niż w innych oddziałach armii rzymskiej, a wynikało to prawdopodobnie ze specyficznej służby, w której nietrudno było o wypadek. Wigilowie rozlokowani byli w siedmiu koszarach na terenie Rzymu, podzielonego na 14 dzielnic. W każdej dzielnicy znajdował się ponadto posterunek (excubitorium), w którym Vigiles pełnili służbę – pierwsze strażackie remizy! To właśnie w straży pożarnej Rzymu pojawiły się pierwsze specjalizacje oddziałów przeciwpożarowych. Były osoby zaangażowane w naprawę i konserwację ręcznych pomp wodnych (siphonarium), a także nawigację w obszarach miejskich i kierowane do szybkiego znalezienia wody do gaszenia (akwaria). Część straży pożarnej była odpowiedzialna za demontaż płonących obiektów i transport gorących polan. Osobną jednostką było stu ratowników (centurii) odpowiedzialnych za wycofanie się ludzi ze strefy spalania. A podczas pożaru balistycy rzucali kamieniami z proc w płonące budynki, aby stłumić płomienie.
Vigilowie wykorzystywali bardzo proste narzędzia, takie jak wiadra, siekiery oraz wodę pobieraną z najbliższego punktu. Były to głównie przydomowe zbiorniki lub fontanny. Rzym był obficie zaopatrzony w wodę. Problemem było jedynie jej szybkie transportowanie z miejsca na miejsce oraz podawanie jej pod silnym ciśnieniem do źródła ognia. Najczęściej wode przenoszono w wiadrach lub smołowanych koszach. Żaden z historyków nie wspomina, aby ówczesne formacje ogniowe posiadały wozy strażackie. Brak jest też dokładnych informacji na temat mundurów oraz wyposażenia osobistego mężczyzn. Gaszenie pożaru przebiegało według ustalonego schematu. W trakcie działań gaśniczych strażacy formowali szereg tworząc tzw. Łańcuch, w którym podawano wiadra z wodą z rąk do rąk. Skuteczność akcji zależała w dużej mierze od liczby osób biorących udział w gaszeniu. Rzymscy strażacy mieli jednak na wyposażeniu pierwsze prymitywne pompy strażackie! Najdawniejszymi sikawkami były dwucylindrowe pompy tłoczące, wynalezione i opisane przez Ktesibiosa z Aleksandrii w III wieku p.n.e., a potem Herona z Aleksandrii (I wiek n.e.). Używano ich w Rzymie w czasie wielkiego pożaru w 64 roku n.e. Zasada ich działania polega na tym, że gdy w jednym cylindrze tłok podnosi się do góry pociągając za sobą wodę, to w drugim ciśnie w dół, wypychając wodę w kierunku wylotu. Strumień wytryskującej wody jest dzięki temu w miarę ciągły. Napęd był oczywiście ręczny, a sznur ludzi z wiadrami zasilał sikawkę bez przerwy. Niestety…początkowo w czasie pożaru często ulegał spaleniu nie tylko budynek, ale i sama sikawka, ponieważ nie znano węży i trzeba ją było ustawiać blisko ognia. Dopiero kiedy w połowie XVII wieku Holendrzy wymyślili węże skórzane, a nawet wąż ssawny zakończony drucianym "smokiem" przeznaczony do zanurzania na przykład w pobliskim stawie, problem zniknął.